Jeanne Ryan — Nerve

środa, 28 sierpnia 2019



Dowiedzieliśmy się czegoś bardzo ciekawego o sławie.
Najbardziej pragną jej ci, których nikt nie chce oglądać.
W końcu, po kilku miesiącach udałam się do biblioteki. Jako, że na swoich półkach nie mam już miejsc, a aktualnie nie miałam ochoty na żadną książkę ze swojego zbioru, postanowiłam się przejść i wypożyczyć coś ciekawego. Nie chciałam czytać niczego poważnego, wolałam się odrobinę "odmóżdżyć", więc trafiłam do działu dziecięcego i młodzieżowego. Kompletnie nie umiałam się w nim odnaleźć, pomogła mi bibliotekarka. Z jej pomocą w ciągu minuty stałam z trzema pozycjami. Na początku wzięłam się właśnie za Nerve. Już dawno słyszałam o owej książce, ale nie ciągnęło mnie, aby ją przeczytać, czy chociażby obejrzeć film na jej podstawie. Czy uważam, że jest to lektura obowiązkowa?

Zacznijmy może od fabuły. Vee jest zwyczajną nastolatką. Niczym nie wyróżnia się z tłumu. Ma popularnych znajomych, jednak sama zazwyczaj stoi w cieniu, za kurtyną, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. W pewnym momencie ma tego dość i w końcu jest gotowa wyjść na scenę. Waha się, jednak dołącza do znanej internetowej gry, Nerve. Wykonuje zadania, za które otrzymuje wymarzone nagrody, a towarzyszy jej przystojny Ian. Po prostu cudownie, nieprawdaż? Co może pójść nie tak? Bardzo, bardzo dużo.

Co do historii, nie powinnam narzekać, przecież sama chciałam coś typowego i niewymagającego myślenia. Jednak po przeczytaniu owej pozycji zaczęłam się zastanawiać, czy mi to pasuje? W ostatnim czasie wolę się skupić na poważniejszej lekturze, ale to nie znaczy, że nie mam zamiaru wracać do młodzieżówek. Marzy mi się jakaś dobra historia dla nastolatek, która nie będzie taka banalna i w którymś momencie mnie zaskoczy. Może uda mi się kiedyś na nią trafić. Nerve raczej nie zalicza się do owej kategorii. Każdy zwrot akcji jest do przewidzenia, nawet gdy się na nim nie skupiasz. Żadnego zaskoczenia, nawet na sam koniec. Po przeczytaniu miałam takie Meh, okej? i od razu przeszłam do kolejnej pozycji, którą wypożyczyłam.

Bohaterowie niczym się nie wyróżniali. Możecie teraz wziąć pierwszą książkę młodzieżową, która leży obok was i znaleźć w niej identyczne postacie. Nie miałam okazji utożsamić się z żadnym z nich, małą sympatią obdarzyłam jedynie Tommy'iego. Nie miał jakiegoś szczególnego charakteru, ale jako jedyny mnie nie denerwował. Ian? Przystojny, idealny, pomocny chłopak. Można by się zakochać, ale zabrakło mu tego czegoś, co zazwyczaj posiadają książkowi przystojniacy. Vee i jej przyjaciółka Syd. Wydaje mi się, że autorka nie do końca wykorzystała potencjał swoich bohaterów. Szczególnie jeśli chodzi o Syd. Mogła stworzyć naprawdę dobrą postać literacką. Czy to samo tyczy się Vee? Nie wiem, nie potrafię się do niej przekonać. Strasznie mnie denerwowała i wiele razy przewracałam oczami, czytając o poczynaniach tej dziewczyny. Raczej byśmy się nie zakolegowały.

Jedyne co mi się podobało w książce (tak, są tu plusy, yeah) to motyw gry. Gdybyśmy się nad tym bardziej zastanowili, zauważylibyśmy, że większość mediów społecznościowych działa na podobnej zasadzie. Ile osób stało się rozpoznawalnych tylko dlatego że zrobiło coś kontrowersyjnego i często nieodpowiedniego? Internet jest niebezpiecznym miejscem, w którym wszystko zostaje. Każde nasze słowo, zdjęcie, dane. Właśnie Nerve pokazuje, jakie mogą być tego konsekwencje. Ile ludzie są w stanie się o nas dowiedzieć tylko przez facebooka czy instagrama. Morał jest taki, żeby uważać co się umieszcza na danych portalach i zastanowić się nad tym dziesięć razy. Jeanne Ryan pokazuje młodych ludziom, którzy nie zdają sobie sprawy z tym niebezpieczeństw prawdziwą stronę tego, z czym mamy do czynienia na co dzień. To właśnie jest w tym fajne i warte uwagi.

Czy polecam ową pozycję? Wydaje mi się, że dla nastolatków, owszem. Mimo, że mi nie przypadła do gustu, dla niektórych może być naprawdę pouczająca i wciągająca. Pewnie gdybym przeczytała ją jakieś trzy lata temu, byłabym zachwycona. Jednak patrząc na ostatnio czytane przeze mnie pozycje, raczej nie zrobiła na mnie efektu wow, niestety. Jeśli jednak nie chcecie zagłębiać się w ową pozycję, możecie zerknąć na jej ekranizację. Sama waham się czy to zrobić i myślę, że jeśli naprawdę nie będę miała co robić, skuszę się na film. Jednak nie nastąpi to prędko. 

2

Witold Dworakowski — Pani Czterdziestu Żywiołów

niedziela, 25 sierpnia 2019


Autor: Witold Dworakowski
Wydawnictwo: Genius Creations
Data wydania: 14 września 2018
Kategoria: fantastyka, science fiction
Liczba stron: 376








Co będzie dalej? No cóż... Wystarczy zajrzeć za horyzont.

  Książka, o jakże barwnym tytule Pani Czterdziestu Żywiołów trafiła do mnie inaczej niż wszystkie- dostałam ją od wydawnictwa! Fantastyka zaczęła mnie chwilowo męczyć, więc szukałam czegoś innego. (Brawo, chciałaś odpocząć od fantastyki i recenzujesz coś z pogranicza fantastyki i sf). Opis tej lektury dość mocno mnie zaciekawił, więc postanowiłam spróbować i zgłosić się po kopię; tak trafiła do mnie. Z twórczości Dworakowskiego znam tyle co nic; tak samo, jakbym miała się wypowiedzieć o jakimkolwiek polskim autorze, lecz stwierdziłam, że tym razem spróbuję; może się przekonam do polskiej literatury?

Załoga debrisowca „Demeter” składa się zaledwie z dwóch osób: najlepszego w swoim mniemaniu pilota w galaktyce Erwina Dexmore’a i genialnej w mniemaniu wszystkich inżynier Kariny Wulf. Mimo że różnią się oni od siebie jak supernowa od czarnej dziury, stanowią zgrany zespół, zdolny wykonać nawet najniebezpieczniejsze misje w najodleglejszych zakątkach galaktyki. Biznes kwitnie, a reputacja załogi „Demeter” właściwie nie mogłaby już być lepsza.
Wszystko zmienia się, kiedy w trakcie jednej z podróży natrafiają na legendarny okręt piracki, „Panią Czterdziestu Żywiołów”. Rozpoczyna się pościg aż po horyzont zdarzeń i ucieczka do równoległych wymiarów. A to dopiero początek…

[opis wydawnictwa]

Przyznam się bez bicia- po innych opiniach na jej temat miałam spore obawy. Mówiły one o wielu opisach technicznych i miałam poważny problem, czy nadążę za tokiem myślenia autora. Zbiór opowiadań, o którym mówi właśnie książka, o dziwo czytało mi się nad wyraz przyjemnie i bezproblemowo; mimo, że pod koniec głowa lekko pobolewała mnie od nadmiaru nazw w niej przedstawionych.

  Spodobały mi się postacie - w zasadzie to pierwszy raz spotykam się z takim wykreowaniem ich. Karina ''Pięść Wkurwu'' (nie moje słowa!) Wulf i Erwin ''Anomalia'' Dexmore zostali przedstawieni jako dwójka naprawdę dobrych przyjaciół i widać to w ich zachowaniu. Szczególnie podczas ucieczki czy kłopotów. Wtedy nie brakuje emocji, które Karina wylewa w stronę Dex'a. A wylewa je... dość wulgarnie.

  Sam zamysł na fabułę- jak dla mnie był naprawdę ciekawy i trzyma w napięciu. Pełno było w niej różnych nazw innych galaktyk, ras, statków i opisu lotu- czegoś, czego do tej pory w pełni nie pojmuję. Sztuczna inteligencja, klonowanie ciał, nawet, jeśli miało się z nich tylko głowę. Ale cóż poradzić? To przecież XXVII, jak nie późniejszy wiek!
  Mam jednak pewne zastrzeżenie - tu się ciągle coś działo! Ani chwili wytchnienia, naprawdę! I mimo, że to tylko zbiór opowiadań z życia załogi Demeter to i tak nie pogardziłabym kilkoma dodatkowymi stronami niezobowiązujących dialogów. Ciągle tylko wybuchy, pościgi, śmierć,kanapki z bazylią i zagrożenie...(Może bez tej bazylii...)

  Podobało mi się poczucie humoru Witolda Dworakowskiego i pełno nawiązań do Gwiezdnych Wojen i Matrix'a- mimo, że żadnej produkcji nie oglądałam. Rzeczy, które bawią bohaterów są odmienne, co widać w ich jakże przyjacielskich dialogach. 
  Styl pana Witolda jest prosty i lekki w czytaniu; co kto lubi, ale dla mnie był idealny. Przyjemnie spędziłam kilka wolnych wieczorów zanurzając się w tej opowieści. Ułatwiał on zrozumienie całej tej... technicznej strony książki, gdzie opisywana była Demeter, Pani czy inne statki, ich podróże i mechanika.

 W gruncie rzeczy naprawdę nie żałuję czasu przeznaczonego na tę pozycję, lecz nie ukrywam, że nie jest ona niezbędną książką dla fanów fantastyki naukowej. Pozwala ona przenieść się w kosmos, oderwać się od rzeczywistości ziemskiej i to naprawdę mnie zachwyciło! Pierwsza książka polskiego autora, którą dane mi było przeczytać od dłuższego czasu, i na pewno nie żałuję tego!

1

Supergirl

środa, 21 sierpnia 2019


If I’m going to be a hero and prove to everyone that I know what I’m doing, I’m gonna need practice. Start small, get better. And to do that, I’m gonna need your help.

Nigdy nie ciągnęło mnie do DC - Superman i Batman jakoś nie zachęcali mnie do zainteresowania się ich produkcjami, zawsze preferowałam Marvela. Do momentu, aż na Netflixie w proponowanych pojawiła się Supergirl i przyznam się, że trochę zbierałam się do obejrzenia tego. Już po miniaturce widziałam, że będzie miała związek z Superman'em i trochę mnie to zniechęcało. Jednak mimo to postanowiłam dać szansę owemu serialowi. Jak wrażenia? 

Główną bohaterką jest Kara Danvers, bądź jak kto woli Kara Zor-El, która została wysłana za Ziemię z umierającej planety Krypton, aby chronić swojego młodszego kuzyna Kal-El'a, czyli naszego Superman'a. Niestety coś poszło nie tak, kapsuła, w której została wysłana, zboczyła z kursu i trafiła do miejsca, w którym zatrzymuje się czas. Gdy udało jej się cudem wydostać z owego miejsca i w końcu dotrzeć na Ziemię jej kuzyn jest już dorosłym człowiekiem. Kara przez lata ukrywała swoje zdolności, próbowała wieść normalne życie, pracując jako asystentka w CatCo Worldwide Media - do momentu, aż samolot, którym leciała jej przybrana siostra Alex został zaatakowany. Dziewczyna, żeby ją uratować ujawnia swoje super moce i postanawia zostać Supergirl. 

Historia Kary z początku bardzo przypomina Superman'a, jednak na szczęście z czasem  staje się tylko jej historią. Akcji w tym serialu nie braknie, tak jak niespodziewanych zwrotów, serial potrafi momentami zaskoczyć. Szczególnie zaskoczył mnie czwarty sezon, który chyba najbardziej przypadł mi do gustu. Jednak jest to serial dla osób, które lubią dłuższe produkcje. 
Sceny walki w tym serialu to po prostu coś świetnego. Efekty specjalne też na dobrym poziomie. Natomiast o soundtruck'u nie bardzo wiem co mogę tutaj powiedzieć o nim powiedzieć. Nie zwracałam na niego większej uwagi podczas oglądania.

Jeśli chodzi o główną bohaterkę to przyznaje - bardzo ją polubiłam. Kara (Melissa Benoist) uczy się na swoich błędach, jest ambitna i co wyróżnia ja od swojego kuzyna - ceni sobie pracę zespołową. Jeden z odcinków pokazuje, że nie ma ludzi idealnych i nawet nasza Supergirl chowa w sobie negatywne emocje. 
Inni bohaterowie, którzy zyskali moją sympatię to na pewno Alex (Chyler Leigh), przybrana siostra Kary. Bardzo troszczy się o naszą superbohaterkę, całe jej życie jest skupione na chronieniu dziewczyny. Więź, która jest między nimi jest naprawdę wspaniała. 
 Do ulubionych bohaterów mogę zaliczyć także James'a Olsena (Mehcad Brooks), którego okazje mieliśmy poznać już w Superman'ie. No prawie... Nie pasuje mi taka zmiana postaci - w Superman'ie Jimmy'ego grają aktorzy o jasnej karnacji a w Supergirl ciemnoskóry. I szczerze? Bardziej do tej roli pasuje mi właśnie Mehcad niż aktorzy z Superman'a... Jednak miło byłoby gdyby trzymali się jednego, bo jak ktoś oglądał wszystkie filmy z człowiekiem ze stali to jednak takie drobnostki nie dają potem spokoju. Postać James'a bardzo przypadła mi do gustu - to człowiek, który wie czego chce i nie boi się zaryzykować, bardzo wspiera naszą Karę i  jest świetnym przyjacielem. 
Nie mogłabym tu nie wspomnieć również o Winn'ie (Jeremy Jordan), który skradł moje serce już w pierwszym odcinku. Chciałabym mieć takiego przyjaciela jak Winn. Kara zawsze mogła liczyć na jego wsparcie, podobnie jak James. 

Czy polecam ten serial? Oczywiście. Jednak...Nie jest to serial dla każdego. Jeżeli nie lubisz superbohaterów, którzy mają full pakiet supermocy to serial może wydawać ci się nudny. Kara ma wszystko - supersiłę, latanie, szybkość, odporność, strzela laserami z oczu... Więc, jeżeli wolisz bohaterów, którzy dzięki sobie osiągają nadnaturalne zdolności to ten serial nie jest dla ciebie. Jeśli natomiast ci to nie przeszkadza to zachęcam do dania mu szansy. 

0

Pretty Little Liars: The Perfectionists

niedziela, 18 sierpnia 2019


I'm afraid I'll fail.
Not just at school but in life.
O Pretty Little Liars: The Perfectionists słyszałam już w tamtym roku. Byłam właśnie po skończeniu głównej serii, Pretty Little Liars, kiedy znajoma pokazała mi artykuł na internecie o owym spin-offie. Zaczynałam oglądać historię o czterech nastolatkach, których przyjaciółka zaginęła może jakieś siedem lat temu? Szczerze nie pamiętam. Wiem tylko, że zobaczyłam jakieś dwa sezony i potem przerwałam. Wróciłam do niego dopiero po jakimś czasie, kończąc już całość. To nie było już jednak to samo, bo tak naprawdę wydaje mi się, że wyrosłam z tej historii. Pomimo tego, i tak skończyłam siedem sezonów. Nie miałam zamiaru śledzić kontynuacji przygód bohaterów (głównie Alison i Mony), jednak po zobaczeniu tego tytułu na HBO GO, zdecydowałam, że poświęcę swój czas i przyjrzę się tym kilku odcinkom. Czy słusznie?

Tak ja wspomniałam, jedynymi znanymi nam już charakterami, które widzimy w owym spin-offie są Alison (Sasha Pieterse) i Mony (Janel Parrish). Oczywiście, nie brakuje odniesień do reszty postaci. Rozmowa Mony z Hannah, relacja Alison i Emily, wspominanie Spencer. Jednak ani Mona, ani Alison nie są głównymi postaciami. Większość akcji dzieje się między trójką całkowicie różnych od siebie studentów. Ava (Sofia Carson), to młoda projektantka mody, której nazwisko rodzinne nie powoduje dobrze kojarzących się wrażeń. Caitlin (Sydney Park) studiuje prawo, mając przy tym wsparcie jednej ze swoich matek, która jest senatorem. Największą pasją Dylana (Eli Brown) jest natomiast muzyka i instrumenty, szczególnie wiolonczela. Jaka jest szansa, że owa trójka się spotka, a co ważniejsze, zaprzyjaźni? Właśnie, żadna.

Łączy je tylko jedna osoba. Jest nią bardzo wpływowy Nolan (Chris Mason), którego śmierć przybliża do siebie bohaterów. Muszą tworzyć zgraną paczkę znajomych, żeby nie zostać posądzonymi o morderstwo chłopaka, którego naprawdę wielu nienawidziło. Jednak czy najgorsze w tym wszystkim jest to, że nasi bohaterowie są podejrzewani o popełnienie owej zbrodni? A może...to zabójca Nolana jest ich największym problemem? Patrząc na fabułę, można pomyśleć okej, powtórka z rozrywki i wcale jakoś bardzo nie będziemy się mylili. Jednak mimo to? Warto.

Sama historia nie wciągnęła mnie aż tak bardzo. Było zwyczajnie, tyle. W Pretty Little Liars: The Perfectionists najbardziej urzekły mnie postacie. Szczególnie Ava, Dylan i Zach. Mogę stwierdzić, że to zdecydowanie moi ulubieni bohaterowie. No i oczywiście, Mona, do której mam słabość. Uwielbiam ją przede wszystkim za charakter, przeogromną wiedzę i inteligencje. Przyjaźń między Avą i Dylanem była czymś cudownym, dlatego tak bardzo skradli moje serce. Również relacje Avy i Zacha, których mam nadzieję zobaczyć więcej w drugim sezonie. Czy jest ktoś, kogo znienawidziłam? Dana Booker, pani detektyw. Z każdą minutą miałam jej dość. Jak można być aż tak denerwującym?

W każdym serialu mam rzecz, która podoba mi się najbardziej. Jeśli chodzi o Pretty Little Liars: The Perfectionists jest to zdecydowanie czołówka. Klimatyczna piosenka z głównej serii, tylko w innym stylu oraz przebłyski z danego odcinka. Krótka, trwająca około dziesięciu sekund, ale jednak zrobiła na mnie wrażenie. Zdarzało się nawet, że cofałam się i kilka razy ją odsłuchiwałam. Tak po prostu, przypadła mi do gustu i nawet teraz, pisząc post, nucę ją sobie w głowie.

Pretty Little Liars to serial, który mogę polecić nastolatkom (13-16 lat), wydaje mi się, że osobom w takim wieku, może się spodobać. Jest naprawdę dobry (chociaż ostatnie sezony trochę naciągane, niestety). Jak na razie spin-off wywarł na mnie lepsze wrażenie, ale to może się zmienić w kolejnych sezonach. Na pewno poświęcę im swój czas, chociażby po to, żeby zobaczyć jak twórcy rozwiążą niektóre sprawy i kto tym razem okaże się prześladowcą.
1

Jupiter: Intronizacja

środa, 14 sierpnia 2019


-Jesteś już z królewskiego rodu. A ja jestem Tworem. Nie wiesz, co to znaczy, ale mam więcej wspólnego z psem niż z tobą.
-Kocham psy, zawsze kochałam. 

Na film trafiłam przypadkiem, przeglądając propozycje od Netflixa. Opis owej produkcji wydał mi się całkiem ciekawy i dodatkowo po sprawdzeniu go na Filmweb'ie, dowiedziałam się, że został wyreżyserowany przez Lane i Lilly Wachowskich, odpowiedzialnych za Matrixa - jednego z lepszych filmów SF. Przekonało mnie to na tyle, żeby dać mu szansę. Jednak czy słusznie?

Historia opowiada o młodej Jupiter Jones, która nie ma zbyt fascynujących przygód. Żyje jako imigrantka wraz ze swoją rodziną, sprzątając domy bogatszych ludzi. Do czasu, aż na swojej drodze spotyka genetycznie zmodyfikowanego byłego łowcę - Caine'a, mającego za zadanie odszukać dziewczynę, której przeznaczone jest spore dziedzictwo. Jednak, żeby nie było zbyt kolorowo, ktoś pragnie jej śmierci. 

Przyznam szczerze, że po twórcach Matrixa spodziewałam się o wiele więcej. Historia Jupiter wygląda na nieudolną próbę ekranizacji Kopciuszka. Biedna dziewczyna, która musi sprzątać domy, rodzina, która ją wykorzystuje, żeby zarobić, gdzie na końcu zostaje bajecznie bogata i żyje długo i szczęśliwie ze swoim księciem? Błagam, litości... Byłoby też lepiej gdyby Jupiter darowała sobie próby podrywania - aż jestem w szoku, że to podziałało! (Bliżej mi do psa - Kocham psy! Ten tekst będzie moją traumą do końca życia! Thorze widzisz i nie grzmisz!) 

Reżyserzy mieli ciekawy pomysł, jednak wykonanie fatalne. Oczywiście były elementy, które mi się spodobały, chociażby motyw planet jako farmy ludzi, czy genetycznie modyfikowane istoty. Świat, który wykreowali jest interesujący- gdyby tylko lepiej wykorzystali potencjał kryjący się za nim. Jednak temu, co dostaliśmy daleko do ideału... W szczególności mogliby sobie darować niekiedy żenujące wypowiedzi bohaterów (Zostawcie te biedne psy w spokoju!). Zazwyczaj też przy wielu filmach narzekam na nudę - tutaj sporo się działo, jednak niestety nie było to dobre posunięcie - te ciągłe i niespodziewane zwroty akcji w pewnym momencie zaczęły męczyć. Co za dużo to nie zdrowo! 

Co do samych postaci... Aktorzy nie wypadli źle, ale też nie świetnie. Pierwszy raz dane było mi obejrzeć film z Milą Kunis (Jupiter Jones), więc ciężko porównać mi jej grę aktorską z innymi produkcjami, w których występowała. Jednak jeśli chodzi o aktora grającego Caine'a - Channing Tatum jest mi bardzo dobrze znany z filmów tj. Step Up, Ona to on, Wciąż ją kocham i wielu innych. Przyznam, że jest jednym z moich ulubionych aktorów i wiem, że stać go na więcej. Za to świetnie spisał się Eddie Redmayne w roli Balem'a Abrasax'a. Moją sympatię zyskał również aktor grający Stinger'a - Sean Bean. Bardzo chętnie zobaczę w przyszłości jeszcze jakieś filmy z owymi aktorami. 

Podsumowując. Czy warto dać mu szansę? Uważam, że jest o wiele lepszych produkcji na zabicie czasu niż owy film. Chyba, że naprawdę widziałeś już wszystko - w takim razie przygotuj się na dwie godziny ciągłych i męczących zwrotów akcji i żenujących tekstów! Chyba wolałabym drugi raz przeczytać Wiedźmę Morską niż zmarnować czas na ten film. Chociaż... Jak i książka, tak i ten film zostaną moją traumą... A takie nadzieje pokładałam w owej produkcji...
1

Kopciuszek. W rytmie miłości.

niedziela, 11 sierpnia 2019



Znów piłeś wosk do podłóg? 

Żeby zapomnieć, że tu mieszkam


Kopciuszek. W rytmie miłości to film, który nie raz oglądałam już jako kilkuletnie dziecko. Zawsze uwielbiałam historię Kopciuszka, więc byłam bardziej niż szczęśliwa, gdy dowiedziałam się o istnieniu takiej produkcji; zawładnęła moim sercem na długie lata, bym raz po raz wracała do niej po jakimś czasie. 

Katie Gibbs (Lucy Hale) to typowy, zabiegany Kopciuszek. Poniżana przez macochę i przyrodnią siostrę, stara się przeżyć do pełnoletności by skończyć szkołę, wyprowadzić się, rozpocząć college i zacząć karierę muzyczną. Szansa na przyspieszenie tego pojawia się, gdy do szkoły, w której uczy się Katie, a jej macocha jest dyrektorką, przyjeżdża prezes Massive Records Gay Morgan (Dikran Tulaine), który szuka młodych talentów. Katie postanawia wziąć sprawy we własne ręce i postarać się zwrócić na siebie uwagę mężczyzny i jego przystojnego syna, Luke'a (Freddie Stroma).

Postacie w tym filmie to osoby, które naprawdę mi się spodobały. Nie były przewidywalne, papierowe, czy coś w tym stylu. Każda się czymś odróżniała i miała w sobie coś wyjątkowego. Sama rodzina Ravensway, mimo zdzirowatej matki, bardzo się od siebie różniła. Bev (Megan Park), która spełniała tylko niedoszłe marzenia rodzicielki, Victor (Matthew Lintz), który znalazł prawdziwą siostrę w Katie. Zostały też ukazane ambicje rodziców względem ich dzieci- przykładami są właśnie Bev i Luke.

Z całego filmu z pewnością mogę stwierdzić, że jedną z moich ulubionych postaci był Victor Ravensway. Mały diabeł, który robił na złość wszystkim, posiadający prywatną bazę, z której zarządzał wszystkimi urządzeniami w domu. Lecz i on czasami miał chwile litości, jak ukazała końcowa scena, rozstrzygająca losy Katie, Luke'a i Bev.

Muszę przyznać ze zdziwieniem, że nie znalazłam w bohaterach kogoś, kogo bym znienawidziła. Nie było nikogo, kto mnie denerwował. Wszystkie postacie miały coś w sobie, co mnie wkurzało, ale żadna z nich nie wyróżniała się spomiędzy nich jakoś znacznie, by nadać jej tytuł "znienawidzonej". Pewnie większość osób wytypowałoby tutaj Gail (Missi Pyle), ale za nią też kryła się pewnie smutna i długa historia. Chociaż nie twierdzę, że nie była jędzą.

Zdecydowanie moją opinię o tym filmie przesądziła scena tanecznego pojedynku, pomiędzy Gail a przyjaciółką Katie, Angelą (Jessalyn Wanlim). Sam hinduski motyw balu szkolnego był ciekawy, a ogień został podsycony właśnie przez ten pojedynek do idealnie dobranej piosenki. Taniec to coś, co zawsze przyjemnie mi się oglądało, gdyż... No, sama nie potrafię tańczyć.

Klimat całości produkcji utrzymuje się przy typowym kopciuszku. Podaj, przynieś, pozamiataj. To Ci wolno, tego nie wolno. Te polecenia i pogarda wobec Katie idealnie kreują z niej kopciuszka. Samo mieszkanie w szopie to potwierdza. Smutno mi było przypatrywać się takiemu traktowaniu, ale cóż można było zrobić?

Większość piosenek było napisane specjalnie dla tej produkcji, co czyni ją jeszcze bardziej ciekawszą. Do tej pory, mimo, że pierwszy raz ten film obejrzałam prawdopodobnie w 2012, odtwarzam sobie momentami na Spotify'u playlistę z wszelkimi piosenkami. 

Kończąc tę wypowiedź; Kopciuszek. W rytmie miłości to film, który naprawdę polecam na wieczór, by w spokoju obejrzeć sobie jakąś mało skomplikowaną produkcję z Happy End'em. Mimo, że dawno wyrosłam z bajek, z uśmiechem wracam do takich filmów jak ten, i naprawdę dobrze bawiłam się przy ponownym oglądaniu go przed pisaniem tej recenzji.
2

Euphoria

środa, 7 sierpnia 2019



I mean, like is one of us gonna get hurt?
Yeah, probably.
But I'll do my best to make sure that it's me.

Mój pierwszy wakacyjny miesiąc zleciał głównie na czytaniu książek i oglądaniu seriali. Niestety, skończyłam całych Przyjaciół i nie miałam dalszych pomysłów za co mogę się zabrać. Mimo, że moja lista na Netflixie jest pełna, nie miałam ochoty kompletnie na nic. Przypomniałam sobie, że mam również HBO GO, z którego nigdy nie korzystałam. Tak więc zalogowałam się i zaczęłam przeglądać ową platformę. Ku mojemu zaskoczeniu, odnalazłam kilka ciekawych pozycji dla siebie. Moją uwagę przykuł głównie serial Euphoria. Wcześniej na YouTubie widziałam jego zwiastun, ale nie spodobał mi się na tyle, żebym od razu szukała owej produkcji. Dopiero gdy przeczytałam opis na stronie, zdecydowałam, że dam mu szansę. Ani trochę nie żałuję.

Euphoria to historia o nastolatkach. Brzmi znajomo? Na pewno. Większość tego, co ostatnio dostajemy to opowieści o grupie młodych ludzi, którzy mierzą się z różnymi problemami. Na tym samym polega fabuła tej produkcji. Narkotyki, pierwsze miłości, seks, przyjaźnie. Jednak uważam, że z tych wszystkich młodzieżowych seriali Euphoria jest tym najprawdziwszym. Ci licealiści starają się odnaleźć swoją właściwą tożsamość i drogę życiową, a ogromną rolę odgrywają w tym media społecznościowe i rówieśnicy, którymi się na co dzień otaczają.

Oczywiście, muszę przyznać, że to dość kontrowersyjna produkcja, na pewno nie dla każdego. Mowa tu o młodszych osobach oraz wrażliwych na niektóre tematy. Na początku każdego epizodu dostajemy wiadomość, że oglądany przez nas program jest przeznaczony dla dorosłych, z czym się zgadzam. Nie jest to serial, do którego powinniśmy przysiąść z rodziną. Mimo to, uważam, że jest ważny. Dla starszej młodzieży (uznajmy, że wkraczającej do liceum), która na podstawie przeżyć bohaterów, może ujrzeć skutki danego działania oraz dla rodziców. Euphoria jest opowieścią o tym, co tak naprawdę może przydarzyć się każdemu z nas. Bywa podkoloryzowana i brutalna, ale niestety, tak czasem jest. Pełno w niej nagości, przekleństw i przemocy. Plusem jednak jest to, że możemy utożsamiać się z bohaterami. Mają oni prawdziwe problemy, nie takie jak na przykład postacie z Riverdale.

Co mnie najbardziej zachwyciło? Kinematografia, gra światłem, ujęcia, wygląd całego serialu. Zdecydowanie to robiło największy klimat. Można powiedzieć, że Euphoria to po prostu sztuka. Efekty specjalne, które towarzyszyły nam przez te osiem odcinków (najbardziej zapadł mi w pamięć moment, gdy Kat pisała fanfiction o One Direction) zachęcały do dalszego oglądania i wpuszczały nas w życie bohaterów, tak, jakbyśmy również tam byli i przeżywali ich historię. Do tego ten soundtrack. Od razu znalazłam go na Spotify i na pewno długo będę go słuchała. Szczególnie piosenkę z ostatniego odcinka, przy której miałam łzy w oczach. A Song for You śpiewana przez Donny'ego Hathaway'a przy wspomnieniach Rue. Cudowna. Z całego serca mogę polecić playlistę z piosenkami z serialu, zaufajcie, nie pożałujecie.

Co do postaci, to chyba najważniejsze. W końcu to one tworzą historię i opowiadają nam o swojej przeszłości i teraźniejszości. Uwielbiam postacie Lexi, Rue i Fezco. Na pewno były najbliższe mojemu sercu, które bolało, gdy spotykało ich coś złego. Ogólnie wszystkie postacie były barwne i z charakterem. Mimo, że ze wszystkich sił nienawidziłam Nate'a, w ostatnim odcinku było mi szkoda (tylko w jednej scenie, ale było!). Chciałabym głównie skupić się na postaci Rue. Nie spodziewałam się, że Zendaya jest tak dobrą aktorką. Wcześniej kojarzyłam ją z seriali Disneya. Tutaj mnie pozytywnie zaskoczyła, także brawo. Mogłabym opowiadać o każdym bohaterze, jego historii i aktorze, który się w niego wcielił, ale zajęłoby mi to trochę, a nie chcę, żeby recenzja była jednak aż tak długa. Powiem w skrócie, ogromny szacunek za grę aktorską dla całej obsady, bez wyjątku.

W końcu dostaliśmy coś więcej niż piękne dziewczyny i przystojni sportowcy, których problemy są oderwane od rzeczywistości. Pokazano nam to w dość brutalny sposób, ale nie wyobrażam sobie, że mogłoby to być zrobione inaczej. Po raz drugi jednak zaznaczam, że nie polecam tego osobom młodszym i czulszym na sprawy seksu, przemocy i narkotyków. Nie jest to codzienność wszystkich, dlatego nie należy patrzeć na nastolatków przez pryzmat tego serialu, ale miejmy świadomość, że to jednak się pojawia. Mogę polecić ten serial, na pewno nie jest od stratą czasu. Chociażby ze względu na fabułę, sztukę operatorską i aktorską.
0

Peternelle van Arsdale — Bestia

niedziela, 4 sierpnia 2019


Bestia straszliwa jest 
Spiczasty ma podbródek 
Pożera nocą gdy śpisz 
Zostawia tylko skórę.

Bestia to książka, która, jak większość dzieł, trafiła do mnie przypadkiem, kiedy przeglądałam regały w empiku, z nadzieją na znalezienie czegoś ciekawego. W zasadzie szukałam wtedy innej powieści, lecz wyleciała mi z głowy, gdy ujrzałam okładkę Bestii. Mroczny klimat ciągnął mnie do niej od początku.
Mroczna, oniryczna baśń. Książka zmrozi krew w żyłach nawet czytelników o mocnych nerwach.

Pewnego razu, w pewnej wiosce na świat przychodzą bliźniaczki. W tym samym roku rozpoczyna się okres głodowej suszy. Mieszkańcy obwiniają za klęskę nieurodzaju nowo narodzone dzieci i wypędzają je wraz z matką do lasu. Lata później odczłowieczone bliźniaczki – pożeraczki dusz – powracają. Dręczone głodem uśmiercają niemal całe Gwenith, oszczędzając jedynie Alys i pozostałe dzieci. Pięćdziesięcioro ocalałych biorą pod swoją opiekę mieszkańcy sąsiedniej osady. Alys – dziewczyna o tajemniczym darze, którego nie może ujawnić, bo zostałaby nazwana czarownicą, jako jedyna nie obawia się pożeraczek dusz. Ciemny las ją wzywa. Tymczasem Starsi nakazują budowę drewnianego ogrodzenia, które ma ochronić Defaid przed potworami Bestii… Kiedy uderza katastrofa, Alys wyrusza w mroczną podróż, w której musi uratować swój świat. Podroż w najciemniejsze zakamarki lasu – i własnej duszy.


[Opis wydawnictwa]

Pożeraczki dusz zachęciły mnie wystarczająco, bym bez zastanowienia kupiła tę pozycję. Miałam nadzieję, że cała fabuła będzie się opierać o nie i poznamy świat z ich perspektywy, (a przez ekscytację na tę myśl, doświadczyłam lekkiego przypału przy kasie), lecz moje modlitwy nie zostały niestety wysłuchane. 


Mroczny klimat i dawne czasy zostały idealnie odwzorowane w książce. Słownictwo przenosi czytelnika w przeszłość, lecz nie jest to aż tak wyeksponowane, jakby czytało się Chłopów czy inną tego typu literaturę, co jest ogromnym plusem dla autorki, bo w zasadzie rzadko trafiałam na coś takiego. Zwykle trzeba było się namęczyć nad przeczytaniem powieści z innego okresu.

Postać, która mi się najbardziej podobała? Były takie dwie i zdecydowanie nie pałałam sympatią do naszej głównej bohaterki, Alys, choć nic do niej tak naprawdę nie miałam. Wydawała mi się po prostu... Mało ciekawa. Benedicta, jedna z pożeraczek wkradła się w grono moich ulubieńców, swoim postępowaniem na końcu książki i wieczną miłością do siostry. Jednak nie mogę nic o niej więcej powiedzieć, gdyż nie chcę streszczać całej fabuły (i do tego spojlerować!). Kolejną postacią jest druga Matka Alys, Heledd. Jej nieszczęście dawało jej odwagę, by naginać zakazy Defaid, oraz leczyć ludzi, choć mało brakowało, a ktoś mógłby ją posądzić o czary.

W zasadzie, to żadna postać nie podpadła mi jakoś strasznie mocno, by jej nienawidzić. Mogłabym podpiąć pod ten punkt całą radę starszych z Defaid, bo myśleli tylko o sobie, tak samo, jak ich rodziny. Do tej pory skręca mnie, gdy przypomnę sobie zachowanie Cerys i Rhys, nie wiem, jak można być tak strachliwym, by w ten sposób chronić swoją skórę...

 Minusem, jaki muszę wytknąć tej książce, jest szybkie zakończenie, które zajęło około trzydziestu stron. Nie umiem tego pojąć. Problem całej książki został rozwiązany w trzydzieści stron. Nic mnie tak w niej nie zaskoczyło jak to.

 Zbierając wszystkie głosy na tak i nie, sądzę, że Bestię warto przeczytać, gdy nie posiada się ciekawszych książek na liście, lub nie ma się żadnej bardziej interesującej pod ręką. Nie twierdzę, że jest to koszmar fantastyki, lecz na pewno nie zaliczyłabym tego niestety do najwyższej półki. I jestem niemal przekonana, że szybko, jeśli w ogóle, do niej nie wrócę.
3

Copyright © Szablon wykonany przez My pastel life