Dreamgirls (2006)

środa, 26 czerwca 2019





Listen, I am alone at a crossroads
I`m not at home, in my own home.


Czerwiec zdecydowanie był dla mnie miesiącem musicalu. Najpierw recenzja Pilotów, czyli cudownego spektaklu, a teraz postanowiłam zabrać się za film muzyczny. Uważam, że Dreamgirls można już nazwać klasykiem swojego gatunku. Nie jest to może stara produkcja, ale na pewno kultowa i każdy fan musicalu ją kojarzy. Stanowi adaptację filmową broadwayowskiego musicalu o dokładnie tym samym tytule z 1981 roku. Muszę przyznać, że odrobinę obawiałam się obejrzeć owy film, ponieważ zawsze mam takie myśli, że co jeśli mi się nie spodoba? W końcu to klasyk, podoba się wszystkim...a jeśli mi nie przypadnie do gustu? Na całe szczęście w połowie seansu upewniłam się, że nie muszę się o to bać. 

Dreamgirls opowiada historię trzech ciemnoskórych wokalistek z Detroit. Effie (Jennifer Hudson), Lorrell (Anika Noni Rose) i Deeny (Beyonce Knowles) to młode kobiety z ogromnym talentem, który próbują pokazywać przed publicznością. Niestety, na samym początku przychodzi im to z trudem. Jednak w pewnym momencie zauważa je producent Curtis Taylor Jr. (Jamie Foxx). Dzięki niemu dziewczynom udało się zaistnieć w chórkach Jamesa Early`ego. Początkujący zespół The Dreamettes przekształcił się w Dreams i otrzymał swoje "pięć minut" na scenie, kreując swoją muzykę na bardziej popową. Oczywiście, nie jest to takie piękne i łatwe jak wygląda. Pojawiły się kłótnie i przekręty. 

Inspiracją dla fikcyjnego zespołu The Dreams była działająca w latach 60 i 70-tych afroamerykańska żeńska grupa The Supremes, znana z takich przebojów jak; Stop! In the Name of Love, Come See about Me i Baby Love. Został rozwiązany w 1977 roku ze względu na solową karierę głównej wokalistki. 

Piosenki z musicalu znałam o wiele wcześniej, dlatego przez większość filmu oczekiwałam najbardziej utworu Listen, gdyż uwielbiam w nim głos Beyonce. Uważam, że jest to jeden z jej najlepszych singli muzycznych. Większość kawałków znałam również z serialu Glee, gdzie wspaniała Amber Riley idealnie dawała sobie radę z utworami Jennifer Hudson. Nic dziwnego, że w późniejszym czasie zagrała rolę Effie na londyńskim West Endzie. Przyznaję, teksty piosenek i brzmienia artystów (które są wręcz niesamowite i niewiarygodne. Uwielbiam takie silne, kobiece głosy, po prostu cudo.) wywarły na mnie ogromne wrażenie. Nie sądziłam, że tak bardzo wczuję się w film i co chwilę będą przechodziły mnie ciarki, gdy aktorzy zaczynali śpiewać. 

Oczywiście, film obejrzałam przede wszystkim dla wspaniałej Beyonce, która jest moją inspiracją i ubóstwiam jej niepowtarzalny głos. Reżyser nie mógł wybrać lepszej aktorki, która wcieliłaby się idealnie w rolę solistki i diwy. Beyonce się udało. Zaskoczyła mnie również Jennifer Hudson, której wcześniej nie kojarzyłam. Nazwisko na pewno obiło mi się o uszy, jednak nie mogłam go przyporządkować do jakiegokolwiek filmu. Po obejrzeniu Dreamgirls muszę powiedzieć, że żałuję, iż wcześniej o niej nie pamiętałam/nie słyszałam. Ta dziewczyna ma naprawdę głos warty uwagi. 

Mam ogromnego farty do filmów, w ostatnim czasie nie trafiłam na gniota i mam nadzieję, że szybko to się nie stanie. Dlatego z czystym sumieniem mogę polecić Dreamgirls. Film na pewno nie da o sobie łatwo i szybko zapomnieć, a może artystki będę pojawiały się również w waszych snach, aby zaśpiewać wam jakąś cudowną piosenkę? 
1

Ewa Nowak — Yellow Bahama w prążki

środa, 19 czerwca 2019




Jak masz prawdziwe kłopoty, to nikt ci nie pomoże. Możesz liczyć tylko na to, że dorośniesz.

Gdyby nie to, że moja kochana polonistka wybrała książkę Yellow Bahama w prążki, jako lekturę uzupełniającą, której nawiasem mówiąc nie zdążyliśmy omówić, jestem pewna, że bym nawet na nią nie spojrzała. (Głównie przez fakt, że jest to literatura o tematyce młodzieżowej oraz - nie obrażając nikogo, dzieło polskiej autorki.)

Która nastolatka nie marzy o tym, aby zostać bohaterką książki? Jednak większość z nich nie dostrzega w swoim codziennym życiu nic ekscytującego ani wartego opisania. Tymczasem powieść "Yellow Bahama w prążki" powstała właśnie na podstawie e-maili, które nastolatki wysyłały autorce. Jej bohaterką jest Hania, która z pozoru wydaje się być zwyczajną dziewczyną. Ale jej codzienne życie i perypetie pochłaniają czytelnika bez reszty. Przyglądamy się dorastaniu Hani, jej wyborom i przemyśleniom, do których skłania życie, czasem trudne i poważne, a czasem wesołe i beztroskie. Towarzysząc Hani, nie jeden raz wybuchamy śmiechem. A jak podkreśla Ewa Nowak, śmiech jest najlepszym lekiem na wszystkie dolegliwości. Zatem - na zdrowie!

[Opis wydawnictwa]

Cała książka składa się z ponad trzydziestu maili napisanych przez główną bohaterkę. Z początku wyznaje, że pisze do autorki po to, aby zostać bohaterką książki i opisuje historie, jakie jej się przydarzają. Ukazuje, że nie jest idealna, wyjątkowa czy jakoś zasadniczo piękna. I to w niej jest najlepsze; nie jest zadufana w sobie.

Historie i życie Hani są... zabawne, nie powiem. Szczególnie te z udziałem Jacka, jej przyjaciela. Chłopak ma ciekawe poczucie humoru i interesujące pomysły. Z opowiadań wywnioskowałam, że był wspaniałym przyjacielem dla bohaterki. Zdecydowanie ta postać najbardziej przypadła mi do gustu w całej książce.


Całość napisana jest prostym i przyjemnym do czytania językiem. Nie trzeba zbyt długo nad nią siedzieć czy zastanawiać się i łączyć ze sobą wszystkie fakty. W zasadzie nie ma w niej nic więcej, jak tylko opowieści kilkunastoletniej dziewczyny, więc jak dla mnie to plus.


Myślę, mimo, że nie sięgnęłam po nią z własnej woli, że nie żałuję przeczytania jej. Właściwie najpierw podsunęłam ją mamie, by sprawdzić jej ocenę (w sumie troszeczkę to złe podejście do rodzicielki) i za jej aprobatą postanowiłam skończyć i ja. Uważam, że byłaby to dobra lektura dla nastoletnich czytelników. Zbyt wiele nie wynosi się z niej po przeczytaniu, dlatego jest to powieść dla kogoś, szukającego mało stresujących i raczej zabawnych niż strasznych klimatów. Na spokojnie można ją przeczytać w dwie godzinki jednego wieczoru. 
3

Piloci

środa, 12 czerwca 2019


Zabierz mnie daleko
Bo czekam, czekam na ciebie
Tu, gdzie dymy i mgły
Nie ma następnych dni
Nie ma już nic...

Musical "Piloci" jest uważany za jeden z największych sukcesów Teatru Muzycznego Roma oraz polskiej sceny teatralnej. Nic dziwnego, gdyż przyciąga do siebie bardzo dużą grupę odbiorców, a znaleźć jakiekolwiek miejsce na widowni (co dopiero dobre miejsce) jest cudem. Rezerwując swój bilet, zrobiłam to jakieś dwa miesiące przed spektaklem. Udało mi się dorwać całkiem niezłe ulokowanie, gdzie nikt nie zasłaniał mi całej sceny (Co w moim przypadku zdarza się bardzo często. Ah, ten niski wzrost.). Przyznam szczerze, że bardzo długo zbierałam się do wybrania na owy musical, gdyż zazwyczaj nie miałam czasu albo okazywało się, że na wybrany przeze mnie termin nie ma już odpowiednich miejsc. Cóż, to chyba najważniejsze, bo raczej mało kto idzie do teatru czy kina oglądać głowę osoby siedzącej przed nią, prawda? Co mnie jednak ostatecznie zmotywowało do zobaczenia "Pilotów"? Wiadomość, że musical będzie można obejrzeć tylko do 16 czerwca. Nie miałam wyjścia! Weszłam na stronę internetową teatru, znalazłam dzień, który mi odpowiadał, wybrałam miejsca i tak oto udało mi się zobaczyć spektakl!

"Piloci" to głównie opowieść o przerwanej przez wojnę miłości i pilotach brytyjskiego lotnictwa wojskowego (RAF), walczących w dywizjonach polskich, podczas Bitwy o Anglię i czasach II wojny światowej. Trzeba wspomnieć, że jest to fikcyjna fabuła, która ma jedynie na celu upamiętnić polskich pilotów. Przyznaje, to im wyszło perfekcyjnie. Ledwo co udało mi się powstrzymać łzy pod koniec, gdy na ekranach pojawiły się zdjęcia naszych polskich żołnierzy, a aktorzy, występujący na scenie odwrócili się i zaczęli im bić brawa. To był cudowny moment.

Autorem libretta i reżyserem jest dyrektor naczelny teatru, Wojciech Kępczyński. Teksami piosenek zajął się Michał Wojnarowski, a muzyką Jakub i Dawid Lubowicz. Warto wspomnieć tutaj o owych panach, gdyż stworzyli coś naprawdę znakomitego. Dzięki swojej pracy odnieśli sukces, który my, widzowie, możemy oglądać na deskach teatru. Oczywiście, nie udało by się to bez aktorów, którzy stanęli na wysokości zadania. Czasem zastanawiam się, czy im się to nie nudzi? Zapewne grają jeden spektakl kilka razy w miesiącu. Jednak dostrzegłam, że wkładają w to całe swoje serce i nieważne ile razy wcielali się w swoje postacie, dalej robią to dobrze i z pełnym oddaniem. Zamawiając swoje bilety, nie miałam jeszcze informacji, kto pojawi się na scenie w danym dniu. Nie było to dla mnie najważniejsze, jednak gdy na stronie został dodany spis obsady na kolejne przedstawienia, byłam szczęśliwa. Miałam ogromną nadzieję, że w postać Jana wcieli się Jan Traczyk i właśnie tak się stało. Uwielbiam jego grę aktorską, głos, który miałam okazję usłyszeć przede wszystkim na kanale Studia Accantus, gdzie zaczęła się moja przygoda i miłość do teatru, w szczególności do musicalu. Owa wiadomość sprawiła, że jakoś nieszczególnie przejęłam się resztą obsady. Dlatego gdy przedstawienie się zaczęło, moją uwagę przykuła jedna osoba. Czy to Sylwia Banasik? Owe pytanie zadawałam sobie przez całą pierwszą część musicalu. W przerwie od razu poszłam zobaczyć obsadę i...tak, to naprawdę była Sylwia! Mimo, że pani Banasik nie pojawiła się w żadnej z głównych ról, brała udział w chórkach, nie mogłam się nie ucieszyć. Jej głos jest jednym z moich ulubionych polskich głosów. Później zorientowałam się, że na scenie pojawiła się Marta Wiejak, jako Alice, której się również nie spodziewałam i muszę przyznać, na początku w ogóle nie poznałam. Trafiłam na moją wymarzoną obsadę, niczego więcej nie potrzebowałam! Warto wspomnieć o Natalii Krakowiak, o której wcześniej nie słyszałam. Zagrała Ninę, czyli jedną z dwóch głównych postaci. Przez całe przedstawienie nie miałam do niej żadnej najmniejszej uwagi. Pełen profesjonalizm, tak jak u pozostałych aktorów.

Dużą rolę odegrała multimedialna scenografia, ruchome ledowe ekrany i efekty specjalne. W niektórych momentach nie można było się wprost napatrzeć na obiekty, znajdujące się na scenie. Szczególnie samolot i prześliczna altanka, która znajdowała się w ogrodzie Anglika. Klimatyczne obrazy wyświetlane na ekranach, a do tego muzyka (do której oczywiście jeszcze przejdę), nadawały odpowiedni charakter scenom i sprawiały, że na całym ciele pojawiały się dreszcze. W odpowiedniej chwili towarzyszyło nam barwne, pełne pozytywnych odczuć otoczenie, a w momentach grozy odczuwaliśmy taki strach, jak bohaterowie.

Na pewno ogromne znaczenie miała również choreografia, kostiumy i muzyka. Te trzy rzeczy znakomicie się dopełniały i łączyły ze sobą. Przede wszystkim stroje Niny i jej przyjaciółek podczas ich występów zaskakiwały i robiły ogromne wrażenie. Taniec, nic dziwnego, idealnie dobrany do danej piosenki, pojawiał się w momentach, gdzie był potrzebny. Muzyka. Czasami ciężko było mi się skupić na tekście, zdecydowanie bardziej zwracałam uwagę na przepiękne głosy aktorów. Głównie w pamięci zapadły mi trzy piosenki. Nie obiecuj nic, Teraz ja! i Zabierz mnie stąd. Są to utwory w moich klimatach. Oficjalne nagranie Nie obiecuj nic z łatwością można odnaleźć na Youtubie, z czystym sumieniem zachęcam i polecam (Od razu mówię, nie odpowiadam za uzależnienie!). Właśnie owe piosenki najbardziej zwróciły moją uwagę i wzruszyły. Reszta utworów również mi się podoba, mniej lub więcej.

Teatr jest zdecydowanie moim ulubionym miejscem i mogłabym spędzać w nim każdą wolną chwilę, więc na pewno na naszym blogu pojawi się jeszcze jakaś recenzja spektaklu (mały spojler; prawdopodobnie będzie to "Metro", yea!). Mam nadzieję, że wrócę jeszcze do Romy, bo klimat, który tam panuje jest cudowny i strasznie żałuję, że nie odwiedziłam tego miejsca wcześniej. Czy polecam "Pilotów"? Owszem, z całego serca. Jeśli będziecie mieli kiedykolwiek możliwość wysłuchania całej ścieżki dźwiękowej, nie wahajcie się. Na pewno nie będzie tak fantastyczna, jaką ja pamiętam, gdyż klimat panujący na scenie idealnie ją uzupełniał. Jeszcze przez kilka dni musical będzie gościł na scenach teatru Roma, więc jeśli macie okazję, nie możecie tego przegapić!







0

Philip Reeve — Zabójcze Maszyny

środa, 5 czerwca 2019


-Płaczesz! 
-Ja nigdy nie płaczę. Nie potrafię. 


O Zabójczych Maszynach swego czasu było bardzo głośno, jednak nie zaintrygowały mnie na tyle, żeby od razu po nie sięgnąć. Zdecydowałam się zakupić owy tytuł dopiero gdy był na promocji - jednak i tak trochę poleżał na półce. Co do tej powieści mam mieszane uczucia. Były elementy, które mi się podobały, ale było też rzeczy, które mnie irytowały - ale zacznijmy od początku.

Sześćdziesiąt minut – tyle wystarczyło, żeby zniszczyć ludzką cywilizację.
Tysiące lat później nastała nowa era ruchomych miast. Miasta drapieżcy na gigantycznych gąsienicach przemierzają wyludnioną Ziemię. Polują: atakują, walczą i pożerają się nawzajem.
Londyn dostrzegł zdobycz. Małe miasteczko nie ma szans. Londyn jest wielki, szybki i... głodny.
Podczas polowania Wielki Mistrz Cechu Historyków Londynu zostaje zaatakowany sztyletem przez tajemniczą dziewczynę. Życie ratuje mu młody czeladnik, który w pogoni za napastniczką zostaje wyrzucony z pędzącego miasta. Na jałowych pustkowiach wielkiego Terenu Polowań ci dwoje, których wszystko dzieli, są zdani tylko na siebie.
Wśród przemocy, brutalności i nieustannego niebezpieczeństwa Tom i Hester muszą walczyć o życie i przyszłość świata…

                                                                                                              [opis wydawnictwa]

Kolejna książka przedstawiająca wizję przyszłości. Jednak jest w niej coś intrygującego, znacznie różni się od innych - ale jest również przerażająca. Latające miasta pożerające się nawzajem? Nie chciałabym być mieszkańcem jednego z tych poległych miast... Większe miejscowości są w świecie niczym pasożyt i ciągle im mało. Lordowie burmistrzowie myślą jedynie o swoich terenach, nie obchodzi ich co stanie się z niewinnymi mieszkańcami pożartych miast - dobrym przykładem jest lord burmistrz Londynu - Crome, który podąża za swoją obsesyjną wizją bycia przywódcą największej aglomeracji na całym świecie, nie zważając na wyrządzane krzywdy.  

Podoba mi się, że fabuła przedstawiana jest z różnych perspektyw, dzięki czemu wiemy co dzieje się na Zewnętrzu oraz w Londynie. Styl pisania autora trochę mi nie podpasował, bardzo irytowało mnie na przykład to, że zamienił sobie "angielski" na "engielski" (Nieraz gubiłam przez nie wątek, bo ciągle czytałam "angielski"  z przyzwyczajenia i gdy sobie uświadomiałam, że chyba coś źle znowu przeczytałam - nie potrafiłam już tak się ponownie wczuć w książkę i odkładałam na później).

Ale chyba najbardziej irytowała mnie tutaj głupota niektórych bohaterów, a konkretniej Toma i Katherine. To postacie straszne naiwne, przez długi czas próbują trzymać się tego co wpajano im do głowy, a gdy rzeczywistość okazuje się, inna niż się spodziewali, są z lekka zagubieni. Tom, który zna wyżej wymienioną dziewczynę od ledwo pięciu dziesięciu minut twierdzi, że jest w niej zakochany i z początku próbuje zrobić wszystko aby wrócić do Londynu. Kate natomiast ślepo ufa we wszystko co mówi jej ojciec, jest przekonana, że to najbardziej wartościowy i dobry człowiek. Na szczęście pod koniec chociaż Kate pozytywnie zaskakuje!
 Bardzo spodobał mi się wątek z Shrike'm i jego dziwną miłością do Hester - nie było tutaj przesłodzonych do przesady momentów. Shrike ogólnie jest bardzo interesującą postacią - Łowca owiany w legendy, zmartwychwstaniec, osoba, która powinna nie żyć od setek lat, a mimo to nadal istnieje, chociaż nie bardzo przypomina już człowieka. Szkoda, że autor poświęcił mu tak mało czasu. Ale czego oczekiwać po książce, która nie była zbyt długa? Zaledwie ponad 300 stron i to zapisanych taką czcionką...

Czy polecam ową powieść? Jeśli nie macie aktualnie nic ciekawszego do czytania to jak najbardziej. Może kiedyś zabiorę się za drugą cześć, ale jak na razie nie ciągnie mnie do tego, jestem zbyt poirytowana Tomem i Kate. Książka nie jest zła, ale mogłaby być lepsza. Niedługo przekonam się jak poradzili sobie z przeniesieniem owej fabuły na ekrany, recenzja na pewno pojawi się na blogu. 


0

Copyright © Szablon wykonany przez My pastel life